Podobnie jak kontynuacje, drugie filmy w reżyserskich karierach są wyzwaniami z których niewielu wychodzi obronną ręką. To zadania z założenia prawie niemożliwe do wykonania. Często towarzyszy im pokaźniejszy budżet, bo więcej wiary w to, że skoro pierwszy film twórcy okazał się sukcesem, to i drugi będzie chętnie oglądany. Co za tym idzie większe możliwości, dzięki którym więcej śmiałych i spektakularnych pomysłów może zostać zrealizowanych. Bo skoro budżet nie jest już tak bolącym ograniczeniem, nie trzeba już tak mocno kombinować, jak przedstawić widziane dotąd tylko w myślach wielkie obrazy. Często towarzyszy też liczniejsza obsada i poważniejsze nazwiska skuszone osobą młodego zdolnego, który być może już za chwilę wypłynie na sam szczyt. Wreszcie większe oczekiwania widzów (jak i krytyków) i presja by nowa produkcja okazała się przynajmniej tak udana jak debiut. Stąd bardzo niedaleko do przesady, stąd bardzo blisko do przesytu, bo mogąc znacznie więcej trudno nie zachłysnąć się dotąd niedostępnymi możliwościami. I niestety drugi film Niella Blomkampa, twórcy genialnego „Dystryktu 9”, nie jest w tym temacie wyjątkiem.
Szkoda, że temu wschodzącemu reżyserowi nie udało się nawet odrobinę zbliżyć poziomem do jego pierwszego filmu. Szkoda, bo „Elizjum” zapowiadało się naprawdę obiecująco, jako brudne kino sci-fi, nakręcone z rozmachem i pomysłem, które do tego być może pokusi się o krytyczny komentarz na temat sytuacji dzisiejszego świata, różnic społecznych i majątkowych. Rozpoczynając swoją opowieść w dość odległej przyszłości, gdy wszyscy biedni zostają na zanieczyszczonej, podupadającej Ziemi, a bogacze przenoszą się na gigantyczną stację kosmiczną, żyjąc tam w luksusie i czystości, w całkowitym oderwaniu od ziemskich problemów. Te dwa światy połączyć miał jeden człowiek, wzmocniony mechanicznymi ramionami, gotowy na wszystko mężczyzna, który z jakiegoś (na szczęście z zapowiedzi niewiadomego) powodu miał starać się dostać z tego piekła na ziemi do unoszącego się na orbicie luksusowego nieba.
Problem z „Elizjum” polega przede wszystkim na tym, że to film, który pragnie być wszystkim na raz. Chce odciąć się od pierwszego filmu reżysera udowadniając, że nie był on jedynym dobrym pomysłem jaki wart był zaprezentowania na wielkim ekranie, jednocześnie pragnąc jak najdokładniej przedstawić świat przyszłości, który chcąc nie chcąc wygląda niemal identycznie jak ten z „Dystryktu 9”. Ciągnie go do bycia szybkim kinem akcji, efektowną i nieustanną strzelaniną, filmem rozrywkowym na którym nie trzeba za wiele myśleć, jednocześnie mając nadzieję, że uda się w tę pustą materię upchnąć jakieś myśli i wnioski, ważne i warte zapamiętania, tak by nie tylko dla oczu ale i dla umysłu seans był przyjemnym doświadczeniem. Chce być obrazem pamiętającym o bohaterach, towarzyszącym im blisko, by widzowie drżeli o ich los, jednocześnie przedstawiając główne postaci tak oszczędnie, że nijak nie sposób się do nich przywiązać. Przez to wszystko „Elizjum” nie spełnia się w zasadzie w żadnej z założonych stron. Ani to kino mądre czy głębokie, ani specjalnie emocjonujące, bo okrutnie schematyczne i przewidywalne.
Co gorsza to film strasznie powierzchowny, który nie potrafi skoncentrować się ani na co rusz rwanej historii, ani na bohaterach, którym poświęca za mało czasu, ani nawet na akcji, jakby bojąc się, że będzie jej za wiele, ale jednak chcąc upchnąć jej ile się tylko da. Bo przecież wybuchy i strzelaniny tak świetnie wyglądają na wielkim ekranie, że nie sposób się bez nich obejść. Dlatego też tak niewiele do grania mają tutaj aktorzy, bo ich role nie pozwalają rozwinąć im skrzydeł. Damon miota się między postacią twardziela zbawiciela ludzkości, a umęczonego chłopaka, który pragnie uratować tylko swoją skórę. Foster na siłę próbuje udowodnić, że potrafi być oziębła i zdecydowana, ale przez okropną modulację głosu przez większą część seansu ociera się o śmieszność (nadal nie potrafię pojąć, co też takiego się stało z tą cudowną aktorką, że jej występy z ostatnich kilku lat są tak wymuszone i sztuczne). Sharlto Copley natomiast tak szarżuje ze swoją rolą, że nie sposób brać go na poważnie (ukryty, samurajski agent, któremu niebezpiecznie blisko do terminatora, koszmar).
Straszna w tej produkcji jest również jej przewidywalność. Już bowiem pod koniec pierwszego aktu, gdy okazuje się o co tak naprawdę toczyć się będzie cała gra, nie trudno się domyślić dalszych zdarzeń, z zakończeniem włącznie. Samo to może nie szkodziłoby temu filmowi tak bardzo, gdyby kolejne zdarzenia nie wpadały w taki schemat, nie uciekały się do najprostszych, najbardziej oklepanych zagrań: zwolnione tempo, podniosła muzyka, liczne ściemnienia. Zabiegi, które właściwie nie robią już żadnego wrażenia. Schematy, które rządzą kolejnymi scenami, wybijają z rytmu, odrzucają od akcji i zamiast angażować w seans momentami czynią go niezamierzenie zabawnym. Denerwujące są tu również liczne nawiązania do innych filmów sci-fi, jakie odwiedzały ekrany kin na przestrzeni ostatnich lat, widoczne czy to w kolejnych scenach, czy rozwiązaniach składających się na filmowy świat. Dodając do tego liczne nielogiczności, rzucające się w oczy na kilometr naciągnięcia, potworne uproszczenia w fabule i ogólną nieśmiertelność bohaterów, całość jest raczej ciężkostrawna. Wielka szkoda.